Nie ma to jak góry…
Może z tym tytułem nie każdy się zgodzi. Ktoś kocha morze, inny Mazury, a jeszcze inny siedzenie w domu przed telewizorem. Rozumiem to wszystko, no może poza tym siedzeniem przed tv. Podobnie jest i w kolarstwie. Ktoś może bardziej lubić jeździć po płaskim terenie. Bo przecież górki są takie nie fajne. I w ogóle można się na nich spocić. I zmęczyć... To też rozumiem. Nawet sam tak kiedyś myślałem. Przy układaniu rowerowej trasy, zawsze dbałem o to, by na niej było jak najmniej podjazdów. Każdą górkę traktowałem, jak przeszkodę, wroga. Było tak do czasu, aż pojechałem na rowerze w góry…
Ok, trochę się rozpisałem.
Pewnie zastanawiać się skąd u mnie takie przemyślenia. Jak nie trudno zgadnąć,
musiałem być ostatnio w górach. Rzeczywiście tak było, wolny dzień
wykorzystałem na rowerowy wypad w czeskie góry, choć nie takie były plany…
Przez weekend, mimo
dość wielu obowiązków, udało się znaleźć czas na dość poważne kolarskie rundy. I
tak w sobotę trasa ponad 100 km, a w niedzielę ponad 70 km – łącznie 180 km.
Dość sporo i było to czuć w nogach. Dlatego, gdy obudziłem się w poniedziałkowy
poranek, nie myślałem w ogóle o jakiejkolwiek rowerowe wyprawie. Pogoda też
była dość niepewna (zresztą przez cały weekend nie rozpieszczała). Jednak, gdy
sobie pomyślałem, że pojadę do domu, a tam będzie pięknie świecić słońce, to na
pewno będę żałował, że nie mam ze sobą roweru. I to przeważyło! W końcu, jak
nie będę miał sił i ochoty, to nie będę musiał nigdzie jechać. Po przyjeździe
dość długo nie mogłem się zebrać. Pogoda była jeszcze gorsza niż w Kluczborku, dodatkowo, z tego wszystkiego nie zapakowałem cieplejszych rowerowych ciuchów. Ale w końcu się zebrałem. I nie żałuję!
Na początku planowałem
pokręcić się po okolicy, jakieś 50 km, nie więcej. Ale w miarę wykręcania
kolejnych metrów zacząłem chcieć coraz więcej. Chłód przestał tak
doskwierać, nogi się rozkręciły, a ja,
jakoś tak podświadomie, kierowałem się w stronę czeskiej granicy. Nie
obejrzałem się, a już mknąłem czeskim asfaltem. Nie chciałem wjeżdżać w góry,
raczej w głowie pojawiła się myśl, by tylko obok nich przemknąć. Ale jak
zobaczyłem znak „Rejviz - 6 km” skręciłem… I okazało się to strzałem w
dziesiątkę. Bo w tej samej chwili, zza chmur wyszło słońce, a droga stanęła dęba
(dosłownie, płaska do tej pory droga nagle zaczęła się wić ostro pod górę, na
liczniku pokazywało mi ciągle 10-11%). Nogi bolały, pot się lał, ale to się w tej
chwili w ogóle nie liczyło… Każdy metr w górę odsłaniał przede mną piękno
świata, te wszystkie bajeczne widoki… W każdym razie, góry na nowo odsłoniły
przede mną swoją magię. Po zdobyciu szczytu pozostał tylko zjazd na dół
(okazało się to niezwykle ciężkie, gdyż temperatura przy takim pędzie powietrza
spadał do kilku stopni), 30 km pedałowania i już byłem w domu. Wyjazd pierwsza
klasa!
Morał z wczorajszego
wyjazdu – daj się ponieść nogą, a zawsze odkryjesz coś wspaniałego! I na tym
zakończmy. Do następnej przygody!
Brawo Ty Pawle, zamieszczaj tutaj mapki z Endo bo nie chce mi się latać tam, aby zobaczyć trasę podczas czytania tutaj :)
OdpowiedzUsuńMówisz i masz mapkę :) pozdrawiam
UsuńSzczęść Boże,
OdpowiedzUsuńWspaniale! Szkoda, że nie jestem trochę młodszy. Też się "wspinam", ale na znacznie łagodniejsze i krótsze podjazdy.Pozdrawiam - Grzegorz z Piły