Czeskie drogi, cz. 3, czyli jak ja kocham poniedziałki



No wiem, na pewno mogę się niektórym narazić tym dzisiejszym tytułem. Ale co ja na to poradzę, że w przeciwieństwie do większości populacji po prostu kocham poniedziałki! Oczywiście jestem świadomy, że w opinii większości normalnej części społeczeństwa, poniedziałek kojarzy się z rozpoczęciem cotygodniowej katorgi w pracy zawodowej. Ale ja ani nie jestem większość społeczeństwa, ani tym bardziej ta normalna część... Bo tak najzwyczajniej w świecie wolne mam właśnie w poniedziałek. I to jest ten dzień, kiedy mogę zapomnieć o całym świecie i najnormalniej odpocząć. Ale też na ten dzisiejszy tytuł należy popatrzeć w całości. Więc, kocham poniedziałki, ale dlatego, że był kolejny wypad na czeską ziemię. I o tym właśnie dzisiaj będzie...

Poniedziałkowy ranek przywitałem już o 5.30. Zresztą to już jest taką moją tradycją... Mniejsza z tym, ważne, że już o tak wczesnej porze było w miarę ciepło. A co za tym idzie, zapowiadał się piękny dzień. A że trzeba korzystać z okazji, trzeba chwytać dzień to szybko się spakowałem, rower zamontowałem do samochodu i w drogę. Jednak Kluczbork pożegnał mnie kroplami deszczu... Ale czy jakiś tam deszcz miał mnie powstrzymać? Na pewno nie! Obrałem kierunek ku czeskiej granicy. I im bardziej zbliżałem się do celu, tym ładniejsza robiła się pogoda. Pan Bóg mi po prostu pobłogosławił... Auto zaparkowałem w Pokrzywnej, przy Cichej Dolinie. I się zachwyciłem... Jesień najładniejsza jest jednak w górach. Te wszystkie kolory jakimi mieniły się drzewa, błękitne niebo, przyjemnie grzejące słońce... Nic więcej do szczęścia nie było potrzeba. No może jednak brakowało jeszcze porządnej szosy. Ale i na to szybko znalazłem rozwiązanie. Po chwili zadumy szybko wskoczyłem na rower i już mknąłem do Zlatych Hor. Dzisiaj cel był ambitny. Chciałem wjechać na elektrownie szczytowo-pompową, która się znajduje za Jesenikiem. 

Jednak na początek zaplanowałem sobie porządną rozgrzewkę - Rejviz, czyli wjazd na ponad 800 metrów. Po drodze dogoniłem czeskiego kolarza, który zaraz siadł mi na koło. Jednak wytrzymał tylko chwilę. Ładnie podziękował i powiedział, że tak szybko nie da radę wjeżdżać (w każdym razie to zrozumiałem). U mnie pojawił się uśmiech od ucha do ucha i nowe siły, by jeszcze szybciej pokonywać kolejne metry przewyższeń. Z Rejviz szybki zjazd do Jesenika, później skręt w lewo i już tak łatwo nie było, bo zaczyna się ciągły podjazd... Na początku lekko w górę, jednak po kilku kilometrach zaczyna się prawdziwa zabawa. Ale z tym to jest związana dobra historia. Oczywiście świadcząca o moim roztargnieniu. Bo tak ciągle jadąc po tą górkę starałem się robić to na twardych przełożeniach. Ale nagle czuję, że nie daję radę. I tak sobie pluję w brodę i sam siebie przeklinam, że nie mam w ogóle kondycji... No i po chwili tej coraz trudniejszej jazdy, zatrzymałem się na poboczu. I wtedy spojrzałem za siebie. A tam mocno w dół... Czyli, ja nawet nie zorientowałem się, że zacząłem ten ostry podjazd. O czym wtedy myślałem, że tego nie zauważyłem? Sam już tego nie wiem...

W miejscowości Bela pod Pradedem zobaczyłem znak o blokadzie drogi. Tej drogi, która miała mnie zaprowadzić do celu wyprawy... Za 9 km droga jest nie przejezdna... I co robić? Jechać i zobaczyć, a nuż uda się przejechać. I te 9 km to było coś pięknego. Szosa szeroka, dobry asfalt, brak ruchu (no bo przecież droga zamknięta), od czasu do czasu mijały mnie ciężarówki z budowy. A widoki? Ciężko opisać... Coś niesamowitego, zresztą zobaczcie sami na zdjęciach... Te 9 km to ciągły, mocny podjazd o nachyleniu sięgającym nawet do 13 %. Na początku wszystko boli, ciało krzyczy, żeby zawrócić, ale po chwili, gdy człowiek wpadnie w odpowiedni rytm, to kolejny kilometry podjazdy coraz bardziej się podobają. I mam tak, że chcę więcej (chyba to rodzaj jakiegoś masochizmu), ale tak właśnie jest. Chcę wjeżdżać coraz wyżej i wyżej, pokonywać kolejne metry przewyższeń. Coś niesamowitego... I tak dotarłem do przełęczy czerwono-górskiej (czervenohorskie sedlo) 1011 m n.p.m. To był jednak koniec dzisiejszego wspinania... Niestety... Droga rzeczywiście była zamknięta i trzeba było zawrócić. Zjazd jednak wynagrodził brak dalszej wspinaczki. I tak dotarłem do Głuchołaz, a stamtąd do Pokrzywnej, gdzie jeszcze w scenerii cichej Doliny oddałem się krótkiej modlitwie...

Podsumowując wyjazd, mogłem być trochę zawiedziony. Bo w końcu nie dotarłem do celu. Ale nie jestem. Bo to był piękny wypad. Super pogoda, niesamowite widoki... A przecież do elektrowni dotrę następnym razem!

PS Kocham poniedziałki, bo mogę wtedy wyruszyć w nieznane. Poznać nowe drogi, a przede wszystkim oderwać się od szarej rzeczywistości i odpocząć... Czego życzę Wam Wszystkim!





































































































Komentarze

Popularne posty