Ferie


Długi czas nic nie pisałem. Trzeba to nadrobić. 

Dzisiaj dla wszystkich uczniów i nauczycieli w naszym województwie jest półmetek ferii. Dla mnie, niestety, to już koniec... Bo trzeba było wrócić na parafię, żeby ktoś inny mógł wyjechać. Żałuje, że nie mam dwóch tygodni zimowej przerwy. Bo gdyby tak było, to teraz pisałbym do Was ze słonecznej Hiszpanii, gdzie na rowerze zdobywałbym kolejne szczyty i sycił wzrok pięknymi widokami. No, ale nie mam dwóch tygodni wolnego, mam swoje sześć dni, z których i tak, jestem niezwykle zadowolony. Dlatego dzisiaj będzie trochę wspomnień z zakończonego wczoraj tygodnia.

Przez cały styczeń żyłem feriami. Była to główna nadziej, dodająca sił do codziennego chodzenia po kolędzie. Ale przy tym wielkim oczekiwaniu na zimową przerwę, ani razu nie pomyślałem, gdzie na te ferie pojechać. Wiedziałem tylko, że na pewno nie na narty. Jakoś do mnie one nie przemawiają. Wielu ludzi zachęca, namawia, ale ja jakoś wolę z góry zjeżdżać na rowerze, niż na nartach. A poza tym, jak sobie przypomnę moje zeszłoroczne akrobacje, które wykonywałem podczas wielokrotnego upadania, to dziękuje Panu Bogu, że się wtedy nie połamałem. I jak sobie pomyślę, że miałbym się na nartach połamać, to aż tracę wszelką ochotę na to wielkie zimowe szaleństwo. Koniec końców, gdy przyszedł ten upragniony i wyczekiwany moment wyjazdu na ferie, postanowiłem pojechać do Nysy - do domu. Oczywiście, do samochodu zapakowałem swoja ukochaną szosę. 

Ten czas ferii jest nazywany zimowym, ale w tym roku się to całkowicie nie sprawdziło. Pogoda była iście wiosenna. Dlatego nie żałuję obranego kierunku tego wyjazdu. Było po prostu pięknie! Mogłem się w końcu porządnie wyspać, nie chodziłem głodny, a przede wszystkim miałem czas na długie rowerowe treningi. W sumie od poniedziałku do soboty odbyłem trzy długie wyjazdy rowerowe.


W poniedziałek była najbardziej niepewna pogoda. Trochę wiało, ale też zbierało się na deszcz. Ale czy to mnie mogło powstrzymać? Oczywiście, że nie! Plan był prosty. Zrobić sobie spokojny trening przy lekkich podjazdach. Dlatego kierunek obrałem na Paczków przez Goświnowice i Grądy. Fajne podjazdy, idealne do przyzwyczajania organizmu do większego wysiłku. A przy tym niesamowity widok na góry...  A po podjazdach nadszedł czas na super zjazd do Paczkowa. I tam spotkała mnie niemiła niespodzianka. Deszcz. Ale nie ma co narzekać, jechać trzeba dalej. W sumie udało się zrobić trasę dookoła dwóch jezior - ponad 60 km. Fakt, że później trzeba było rower porządnie wymyć, ale na szczęście u mnie w domu, do perfekcji opanowano sztukę doprowadzania rowerów do porządku.




W środę przyszedł czas na kolejną jazdę. Tym razem w planie była pierwsza setka w tym roku. Kierunek obrałem na południe - Głuchołazy, później na Prudnik. Z Prudnika drogą na Opole dojechałem do Łącznika. Jednak po drodze troszeczkę zboczyłem z trasy, by zahaczyć o zamek w Mosznej. Banan nigdy tak nie smakuję, jak wtedy, gdy się go spożywa w pięknym miejscu, a takim na 100% jest pałac w Mosznej. Po chwili przerwy trzeba było jednak powrócić na trasę, tym bardziej, że coraz mocniej wiał wiatr. Od Łącznika do Nysy jechałem cały czas pod mocny i porywisty wiatr... Chyba nic tak nie de motywuje kolarza jak wiatr prosto w twarz... Ale co nas nie zabije, to nas wzmocni. Było ciężko, ale tym większa radość, gdy w takich warunkach osiąga się zamierzony cel!




Kolejna wyprawa była w sobotę. I z niej jestem już naprawdę dumny. Bo kolejne ponad sto kilometrów wykręcone, ale tym razem przy kilku porządnych górkach (nie były to, niestety, jeszcze prawdziwe góry, ale wszystko przede mną). Z Nysy udałem się do Prudnika, następnie przez Pokrzywną do Głuchołaz. Już ukochane góry były na wyciągnięcie ręki... Z Głuchołaz morderczym (prawie 10%) podjazdem udałem się do Gierałcic. A stamtąd już prosto do Czech... Velke Kunetice i droga do Vidnavy, gdzie ciągle na przemian ostry podjazd i szybki zjazd... Ale wszystko co dobre, szybko się kończy i już z powrotem byłem w Polsce (a może i lepiej, bo z tego wszystkiego, to nawet nie wziąłem ze sobą dowodu osobistego). Na koniec zostawiłem sobie dwa podjazdy: z Jarnołtowa do Kijowa, i z Kijowa do Nadziejowa. Później tylko szaleńczy zjazd i już byłem prawie w domu. Warto nadmienić, że to wszystko przy plus 10 stopniach!

Ferie dla mnie się skończyły. Ale i tak jestem z nich mega zadowolony. Piękne rowerowe wyprawy, które były okazją do sprawdzenia tegorocznej formy. I muszę Wam powiedzieć - jest dobrze! I mimo, że do Hiszpanii nie udało mi się w tym roku pojechać (może uda się w przyszłym?), to i tak ferii nie zmarnowałem. Może nigdzie daleko nie wyjechałam, ale przeżyć i tak mam pod dostatkiem na kilka najbliższych tygodni. Każdemu takich ferii życzę!!!









Komentarze

  1. Bardzo się cieszymy z księdza osiągnięć :)
    Nasza rodzina przeżyła ferie standardowo jak co roku... w domu. Niestety nie mieliśmy szans żeby gdzieś wyjechać na ferie zimowe...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty